Nie mogę uwierzyć, że listopad zbliża się już ku końcowi. Ba, że rok zbliża się ku końcowi! A ja mam jeszcze tyle do zrobienia w 2018. Chociaż... gdy patrzę sobie przez lewe ramię do tyłu, to dostrzegam wszystko to, co udało mi się osiągnąć i nie jest tego mało. Dostrzegam też to, czego nie zdołałam wykonać. Cóż, życie nie zawsze układa się tak, jakbyśmy tego chcieli. Ale trzeba wstać, otrzepać się i iść dalej, nawet, gdy to bardzo boli. A gdy boli, uciekam nad morze. Do mojego sanktuarium. Tam, nawet gdy nie ma fal - ładuję baterie, wyciszam się, uspokajam.
Lubimy z R. po prostu wyruszyć w nieznane. Poszukać palcem na mapie jakiegoś miejsca, w lesie, z dojściem do plaży, i po prostu tam pojechać. Albo bez szukania, poddać się przypadkowi (choć uważam, że przypadków nie ma) i po prostu zatrzymać się na wypatrzonym w ostatniej chwili parkingu w lesie. I iść. Dzięki temu odkryliśmy już wiele wspaniałych miejsc (na przykład świetny rezerwat czarnych kormoranów i spokojną plażę tuż za nim, o których pisałam >>> w tym poście <<<), o których niewielu ludzi ma pojęcie. I to jest największa zaleta takiego podróżowania. Bo jeśli morze, to nie parawanów. Jeśli piasek, to pod stopami, a nie pomiędzy ręcznikami.
W taki sposób znaleźliśmy plażę, z której zdjęcia możecie oglądać w dzisiejszym wpisie. Od miejsca parkingowego do brzegu dzieli nas jakieś 300 metrów spaceru po bardzo przyjemnym lasku. Stanęliśmy na środku połaci piasku i dookoła nie było nikogo. Ani jednego człowieka. Zero śladów. Za to mnóstwo morskich skarbów. I chociaż morze było spokojne, jak dobrze nakarmione i ululane do snu dziecko, to było magicznie. Tym bardziej, że cała plaża była tylko nasza i... miliona meduz! :)
A propos meduz - jest z nimi trochę, jak z ludźmi. Nigdy nie wiesz, kiedy i na kogo trafisz. Na fali swoich potrzeb przybijają do Twojego brzegu, by z kolejnym odpływem, gdy już nasycą apetyt, zniknąć bez słowa. Jedni są piękni, kuszący, ubrani w czułe słówka i jaskrawe parzydełka. Inni nieco koślawi, pokryci zielonkawym mułem przekleństw, pod którym kryją swoje prawdziwe oblicze. A jeszcze inni, szaraki zwykłe, ze zwykłymi czułkami, którymi otulają jak ciepłym kocem, gdy w końcu dasz im szansę.
Spotykamy w życiu wszystkie rodzaje meduz ludzi. Jedni pojawiają się na chwilę, inni zostają dłużej, jeszcze inni - na całe życie. Tych ostatnich jest najmniej. Pojawiają się, gdy nie ma fal, bo nie potrzebują żadnych prądów, by odnaleźć bratnią duszę. Lepiej nie można trafić. Bo, gdy nie ma fal wiesz, że osoba pojawiająca się w Twoim życiu przyszła dla Ciebie. Nie z powodu tego, co może dzięki Tobie zyskać, jakie swoje żądze może zaspokoić. Przychodzi, by pobyć z Tobą dla Ciebie takim, jakim jesteś. Bez podtekstów, bez powodów, bez przymusu. I wtedy możesz powiedzieć, że jesteś szczęśliwym człowiekiem. Albo meduzą, jeśli wolisz. :)
To co? Pogapimy się razem w morze?
Uściski, k.
Mi ten rok zleciał baaardzo szybko, wiele się działo ale jeszcze miesiąc do nowego :)
OdpowiedzUsuńTo prawda, nawet nie zauważyłam, kiedy minął... chociaż został miesiąc, wszystko się może jeszcze zdarzyć. ;)
UsuńPięknie to napisałaś. W punkt.
OdpowiedzUsuńNiesamowite zdjęcia meduz - wyglądają wręcz biżuteryjnie:-) Dzisiaj też przystanęłam myślami nad końcem roku. Nie wiem kiedy to zleciało.
OdpowiedzUsuńKozinko moja...niektóre meduzy parzą...odpływają...znów wracają..znów po jakimś czasie zaczynają parzyć...i myślą że tak mogą bez końca...jeśli tylko dasz im szansę... aż któreś dnia nie łapiesz się już na lep macek...
OdpowiedzUsuń