Po prawie siedmiuset kilometrach wjechaliśmy w mgłę i las tak gęsty, jak żaden, który do tej pory widziałam. A widziałam już trochę. Zgubiłam podeszwę w niemieckim lesie nad Bodeńskim, obtarłam pięty do krwi u podnóża Alp i gór Harzu. Dzielnie maszerowałam 20km w długiej spódnicy i pożyczonych trampkach po lasach i górkach Nadrenii, choć o wyprawie dowiedziałam się na kilka godzin przed startem. Przemokłam do cna spacerując z Adamem Wajrakiem po Puszczy Białowieskiej - w jej obronie. Praktycznie co tydzień nabieram energii między drzewami w mazurskich i warmińskich lasach. Regularnie bywam w nadbałtyckich. Odwiedziłam też norweskie. Ale to nie to samo. Dzikość serca. Dzikość lasu. Tam nawet powietrze jest pełne... no właśnie, czego? Tajemnicy.
Kręte drogi, powtarzające się góra-dół, góra-dół, prawo-lewo, prawo-lewo i nagle stop. Straż graniczna pyta, czy Polacy. - Polacy. - odpowiadamy chórem, a w głowach przewijają nam się sceny z "Watahy". I jeszcze wspomnienie z Litwy, gdy zatrzymali nas do kontroli, uzbrojeni po zęby i wymachujący karabinami podczas przeszukiwania bagażnika, policjanci. Oprócz dających się policzyć na palcach jednej ręki aut, mijamy zielone ufoludki zapakowane od stóp do głów w peleryny przeciwdeszczowe. To kolarze - akurat trwa Bałtyk-Bieszczady Tour 2018. Ale o tym dowiemy się dopiero po powrocie do domu. Tymczasem, pełni podziwu dla zmagających się z wiatrem, deszczem i nachyleniem terenu dochodzącym nawet do 50 stopni rowerzystów, ruszamy dalej.
Mijamy porośnięte tym gęstym lasem wzgórza i znaki "Uwaga, niedźwiedzie!", "Uwaga, rysie!", "Zwolnij!". Zwalniamy automatycznie. R., żeby nie uderzyć w żadne z wymienionych, a ja - by szerzej otworzyć oczy. By nie przegapić, jeśli już któreś z miejscowych zwierząt postanowi nagrodzić nas swoją obecnością. Przez cały pobyt nie uda nam się spotkać nikogo, oprócz żubrów w Mucznem i dzięciołów na szlaku do Bukowego Berda. Chociaż całą powrotną drogę z tej wędrówki w głowie brzęczała mi dziwna myśl: zaraz ze swej gawry wyjdzie brunatny miś i mnie zje. Roztrzaska mi głowę na kawałki, wyje wnętrzności, zagryzie czarnymi borówkami oraz ubrudzi krwią mojego już i tak nie pierwszej świeżości Kankena. Owe wizje przewidywały także swojego rodzaju happy end, czyli ujście Małża mego z życiem. Dziwna sprawa. W Bieszczadach kozia głowa miała wolne od social mediów, internetów i innego szumu informacyjnego. Ale brak tychże szybko uzupełniała moja wybujała wyobraźnia. Oraz zbierane w pamięci "na potem" widoki, zapachy, smaki.
Mijamy porośnięte tym gęstym lasem wzgórza i znaki "Uwaga, niedźwiedzie!", "Uwaga, rysie!", "Zwolnij!". Zwalniamy automatycznie. R., żeby nie uderzyć w żadne z wymienionych, a ja - by szerzej otworzyć oczy. By nie przegapić, jeśli już któreś z miejscowych zwierząt postanowi nagrodzić nas swoją obecnością. Przez cały pobyt nie uda nam się spotkać nikogo, oprócz żubrów w Mucznem i dzięciołów na szlaku do Bukowego Berda. Chociaż całą powrotną drogę z tej wędrówki w głowie brzęczała mi dziwna myśl: zaraz ze swej gawry wyjdzie brunatny miś i mnie zje. Roztrzaska mi głowę na kawałki, wyje wnętrzności, zagryzie czarnymi borówkami oraz ubrudzi krwią mojego już i tak nie pierwszej świeżości Kankena. Owe wizje przewidywały także swojego rodzaju happy end, czyli ujście Małża mego z życiem. Dziwna sprawa. W Bieszczadach kozia głowa miała wolne od social mediów, internetów i innego szumu informacyjnego. Ale brak tychże szybko uzupełniała moja wybujała wyobraźnia. Oraz zbierane w pamięci "na potem" widoki, zapachy, smaki.
I tak, zupełnie nieprzygotowani na TAKĄ ciszę, dojechaliśmy do Wołosatego. Kojarzysz mapę Polski? I ten taki ostry ogonek po prawej na dole? To mniej więcej tam. Dalej są już tylko góry - polskie i ukraińskie Bieszczady. Przez niespełna tydzień naszym domem był skromny, malutki pokoik z łazienką, u stóp Tarnicy (za polecenie miejsca dziękuję jednej z moich instagramowych Obserwatorek). Pamiętaliśmy na szczęście o wyłączeniu danych komórkowych, bo tu nasze telefony w fale łapie już Ukraina. Rachunek za "pozdrawiamy z Bieszczadów, no, fajnie jest, siedzimy se" z połoniny może być bolesny. Internet nosi się tam w wiaderku. I dobrze, bo wszystko, czego potrzeba jest w zasięgu wzroku i nóg. Wystarczy ruszyć przed siebie.
Nie wiem, jak wyglądały Bieszczady 5, 10 czy 20 lat temu. Z pewnością było mniej przypadkowych turystów, mniej straganów, mniej hałasu i mniej tak zwanej cywilizacji. Ale muszę przyznać, że koniec sierpnia wysoko na połoninach w ogóle nie przerażał. Nigdzie nie było kolejek, tłumów, nieliczne osoby spotykane na szlaku witaliśmy tradycyjnym "cześć", niezależnie od wieku. I każdy ruszał w swoją stronę. Raz tylko spotkaliśmy na swojej drodze turystów spod znaku #typowyJanusz. Donośne "Halynka, chodź no i zrób mnie tu zdjęcie. A właśnie, Halynka, gdzie jest nasz Najkon? Dlaczego my robimy te zdjęcia tymi ajfonami? Halynka teraz to już schodzimy i idziemy jeść!" I ta biedna Halinka biegała po pięciolinii bieszczadzkich wakacji, jak jej małżonek zagrał.
Przeważnie jednak byliśmy tylko my i one. B I E S Z C Z A D Y. Czasami towarzyszyły nam jeszcze dzikie koty, które szczególnie upodobały sobie R. Wystarczyło, że na chwilę przystanął w jakimś miejscu, a już do nóg łasiła się jakaś kocia zguba.
Pięć dni minęło nam na samotnych wędrówkach po górach, lasach, okolicznych wioskach - tych zamieszkałych, jak i dawno wyludnionych. Na grzebaniu patykiem w Sanie, ustawianiu wieżyczek z kamieni, wąchaniu niesamowitych starych cerkwi, chłonięciu ciszy, wypatrywaniu zwierząt, smakowaniu koziego sera od Pani Oli, gapieniu się w przestrzeń, jedzeniu jabłek z jabłonki w opuszczonej wiosce oraz sprawdzaniu na trzęsących się nogach, czy widoki z wiszącego mostu są piękne. Totalny reset głowy. Z małą przerwą na turystyczny ul w Solinie, z którego zdążyliśmy uciec na tyle szybko, by nie doznać szoku kulturowego. ;) Małż mój zdobył dyplom za zjedzenie naleśnika giganta w słynnej Chacie Wędrowca, a ja spotkałam jednego z niemniej słynnych Bieszczadzkich Aniołów. Wszystko to zobaczysz na zdjęciach w tym i kolejnym wpisie poświęconym naszej wyprawie.
Bieszczady wołały nas i wołały, od lat. Ale byłam jestem tak zafiksowana na punkcie Północy, że ciężko mi było zmusić się do podróży w drugą stronę. Bałam się, że moje serce nie wytrzyma bez corocznej dawki północnego klimatu. Że porządek w głowie może mi zrobić tylko północny wiatr, a energią na kolejny rok nasycić tylko północny krajobraz. Do relaksującego snu ułożyć - tylko śpiewny akcent. Jak bardzo się myliłam, możesz sobie tylko wyobrazić.
Cieszę się bardzo, że nasz nieplanowany urlop (tak, tak, w tym roku mieliśmy zostać w domu, nigdzie nie jechać, lizać finansowe rany po inwestycjach, jakie poczyniliśmy - możesz o nich przeczytać >>> w tym poście <<< ) doszedł do skutku. Logistykę ogarnęliśmy w 2 dni. Nie jesteśmy zbyt wymagającymi turystami, a gdy mówimy, że szukamy ciszy i spokoju, naprawdę mamy na myśli ciszę i spokój. Dlatego Wołosate okazało się być jednym z lepszych wyborów. To świetna baza wypadowa, zarówno na wędrówki, jak i wyjazdy samochodem do okolicznych wsi i miasteczek. A z moim bzikiem na punkcie cerkwi i odludnych miejsc, mieliśmy takich wypadów kilka. Ale o tym opowiem w kolejnej części bieszczadzkiej przygody...
A Ty tymczasem obejrzyj pierwszą pulę zdjęć i daj znać, czy byłaś/byłeś już w Bieszczadach? Jakie są Twoje wrażenia? Może polecisz mi jakieś miejsca, do których nie udało nam się tym razem dotrzeć (a wiem, że jest ich sporo)?
Uściski,
k.
Nie wiem, jak wyglądały Bieszczady 5, 10 czy 20 lat temu. Z pewnością było mniej przypadkowych turystów, mniej straganów, mniej hałasu i mniej tak zwanej cywilizacji. Ale muszę przyznać, że koniec sierpnia wysoko na połoninach w ogóle nie przerażał. Nigdzie nie było kolejek, tłumów, nieliczne osoby spotykane na szlaku witaliśmy tradycyjnym "cześć", niezależnie od wieku. I każdy ruszał w swoją stronę. Raz tylko spotkaliśmy na swojej drodze turystów spod znaku #typowyJanusz. Donośne "Halynka, chodź no i zrób mnie tu zdjęcie. A właśnie, Halynka, gdzie jest nasz Najkon? Dlaczego my robimy te zdjęcia tymi ajfonami? Halynka teraz to już schodzimy i idziemy jeść!" I ta biedna Halinka biegała po pięciolinii bieszczadzkich wakacji, jak jej małżonek zagrał.
Przeważnie jednak byliśmy tylko my i one. B I E S Z C Z A D Y. Czasami towarzyszyły nam jeszcze dzikie koty, które szczególnie upodobały sobie R. Wystarczyło, że na chwilę przystanął w jakimś miejscu, a już do nóg łasiła się jakaś kocia zguba.
Pięć dni minęło nam na samotnych wędrówkach po górach, lasach, okolicznych wioskach - tych zamieszkałych, jak i dawno wyludnionych. Na grzebaniu patykiem w Sanie, ustawianiu wieżyczek z kamieni, wąchaniu niesamowitych starych cerkwi, chłonięciu ciszy, wypatrywaniu zwierząt, smakowaniu koziego sera od Pani Oli, gapieniu się w przestrzeń, jedzeniu jabłek z jabłonki w opuszczonej wiosce oraz sprawdzaniu na trzęsących się nogach, czy widoki z wiszącego mostu są piękne. Totalny reset głowy. Z małą przerwą na turystyczny ul w Solinie, z którego zdążyliśmy uciec na tyle szybko, by nie doznać szoku kulturowego. ;) Małż mój zdobył dyplom za zjedzenie naleśnika giganta w słynnej Chacie Wędrowca, a ja spotkałam jednego z niemniej słynnych Bieszczadzkich Aniołów. Wszystko to zobaczysz na zdjęciach w tym i kolejnym wpisie poświęconym naszej wyprawie.
Cieszę się bardzo, że nasz nieplanowany urlop (tak, tak, w tym roku mieliśmy zostać w domu, nigdzie nie jechać, lizać finansowe rany po inwestycjach, jakie poczyniliśmy - możesz o nich przeczytać >>> w tym poście <<< ) doszedł do skutku. Logistykę ogarnęliśmy w 2 dni. Nie jesteśmy zbyt wymagającymi turystami, a gdy mówimy, że szukamy ciszy i spokoju, naprawdę mamy na myśli ciszę i spokój. Dlatego Wołosate okazało się być jednym z lepszych wyborów. To świetna baza wypadowa, zarówno na wędrówki, jak i wyjazdy samochodem do okolicznych wsi i miasteczek. A z moim bzikiem na punkcie cerkwi i odludnych miejsc, mieliśmy takich wypadów kilka. Ale o tym opowiem w kolejnej części bieszczadzkiej przygody...
Uściski,
k.
Przepiękne zdjęcia! <3
OdpowiedzUsuńDzięki, Marta!
UsuńW Bieszczadach byłam jako nastolatka - okolice Trzech Koron. Spędziliśmy tam z tydzień... Przepięknie!
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, ale odzywa się we mnie kierunek studiów... Trzy Korony są w Pieninach, a nie w Bieszczadach ;). Bieszczady są na samym wschodnim koniuszku Polski :).
UsuńI my dokładnie tam byliśmy. ;) A Marta była tuż obok pewnie. :)
UsuńBieszczady też mnie oczarowały, ostatniego dnia zobaczyliśmy nawet wilka, ale on zupełnie się nami nie zainteresował. :)
OdpowiedzUsuńOch, uprzejmie zazdraszczam! :) I cieszę się, że nie przejął Wami za bardzo. ;) Tak jest bezpieczniej i dla Was i dla niego.
UsuńPiękne widoki i śliczne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam jesiennie.
Dziękuję Kochana! :)
UsuńByłam kilkanaście lat temu i jedyne co zapamiętałam to głównie wylany woreczek żółciowy mojej mamy i utratę plomby w zębie :)
OdpowiedzUsuńOjej, trzeba te wspomnienia zamienić na jakieś przyjemniejsze! ;)
Usuńpatrz, kiedyś jeździłam w Bieszczady co roku, a teraz tak się poskładało, że już dwa lata z rzędu nie byłam. :(
OdpowiedzUsuńchyba wybiorę się w końcu wiosną, ale właśnie chciałabym zobaczyć coś innego niż do tej pory - może właśnie żubry, może cerkwie, może mniej uczęszczane szlaki?
Pomału szykuję już 2 wpis bieszczadzki, gdzie będzie o miejscach mniej oczywistych, gdzie nieco mniej turystów. I o cerkwiach też będzie. :) Może Ci się przyda podczas planowania wypadu w Bieszczady w przyszłym roku? :)
UsuńBiesy... moje ukochane... wracam do nich regularnie, nawet zimą :)
OdpowiedzUsuń